Właśnie taka kolejność – najpierw programowanie sterownika PLC, potem symulacja programowa, dalej testowanie na stanowisku symulacyjnym i na końcu uruchomienie systemu w rzeczywistym układzie – to jest coś, co faktycznie się sprawdza w praktyce. Branża automatyki od lat promuje takie podejście etapowe, bo minimalizuje to ryzyko kosztownych błędów. Na początku przygotowujemy kod sterownika – tu wszystko jeszcze dzieje się w komputerze. Potem symulacja programowa pozwala wyłapać głupie pomyłki, jeszcze bez podłączania sprzętu. Następnym krokiem jest stanowisko symulacyjne, czyli taki zamknięty poligon – można poćwiczyć, sprawdzić reakcje programu na sygnały, a jak coś pójdzie nie tak, nie rozwalisz maszyny. Dopiero na końcu podchodzimy do testów na obiekcie, czyli w rzeczywistym układzie. Szczerze mówiąc, większość poważnych błędów da się wyłapać na tych wcześniejszych etapach, dlatego duże firmy i normy np. IEC 61131-3 zalecają właśnie taki rozkład jazdy. Moim zdaniem w pracy automatyka ważne jest, żeby nie lekceważyć tych symulacji, bo to ułatwia później życie i oszczędza czas na uruchomieniach. Wbrew pozorom, te etapy nie są stratą czasu – wręcz przeciwnie, to inwestycja w bezpieczeństwo i pewność działania systemu.
Wielu osobom może się wydawać, że po napisaniu programu na PLC najlepiej od razu przejść do testów na rzeczywistym układzie, bo przecież w praktyce wszystko wychodzi „na żywo”. Tymczasem takie podejście jest ryzykowne i niezgodne z nowoczesnymi standardami automatyki przemysłowej. Jeżeli pominie się etap symulacji programowej albo stanowiska symulacyjnego, to można przeoczyć podstawowe błędy, które później na obiekcie mogą powodować poważne awarie, a nawet zniszczenia sprzętu czy niebezpieczne sytuacje dla obsługi. Testowanie programu od razu na maszynie często kończy się długotrwałym szukaniem przyczyn nieprawidłowego działania albo – co gorsza – niechcianymi sytuacjami, których można było uniknąć przy wcześniejszym, bezpiecznym sprawdzeniu wszystkich funkcji w warunkach symulowanych. Na przykład, pominięcie stanowiska symulacyjnego to jak jazda samochodem bez sprawdzenia hamulców – niby można, ale po co ryzykować? Standardy branżowe, takie jak IEC 61131-3 czy dobre praktyki wdrożeniowe, jasno stawiają na podejście etapowe, właśnie po to, by ograniczyć liczbę błędów w ostatniej, najdroższej fazie. Najczęstszym błędem myślowym jest przekonanie, że testy na symulatorze nie są potrzebne i wszystko można „domknąć” na obiekcie – prawda jest taka, że wcześniejsze wychwycenie błędów pozwala uniknąć przestojów i strat. Moim zdaniem warto wyrobić sobie nawyk pracy etapami: od programowania, przez symulację programową, potem przez testy na stanowisku symulacyjnym, aż po uruchomienie testowe na rzeczywistym urządzeniu. To oszczędza nie tylko czas, ale i nerwy.