Optymalne miejsce ucięcia ścieżki dźwiękowej to zdecydowanie przed początkiem dźwięku. To podejście jest zgodne z tym, jak działa profesjonalna postprodukcja audio – pozwala zachować czystość materiału i uniknąć niepotrzebnych artefaktów, takich jak zbędny szum czy przypadkowe kliknięcia. Moim zdaniem, jeśli zostawimy nawet kawałek ciszy przed startem dźwięku, dużo łatwiej później miksować materiał, dopasowywać go do innych śladów czy synchronizować z obrazem. To szczególnie ważne w montażu filmowym, reklamie czy przy produkcji podcastów. W praktyce, zanim przystąpi się do masteringu, wielu inżynierów dźwięku stosuje tzw. edycję na zero – czyli cięcie dokładnie tam, gdzie zaczyna się pierwszy słyszalny dźwięk. Czasem używa się lupy w edytorze audio, żeby precyzyjnie wyłapać to miejsce. Od strony technicznej, wycinając wcześniej, unika się zbędnych szumów tła czy oddechów, które mogą przeszkadzać w dalszej obróbce. W branży muzycznej i filmowej jest też taka praktyka, żeby nie kasować ataku dźwięku, bo wtedy sygnał brzmi naturalnie i nie traci swojej dynamiki. Dobrą praktyką jest też zostawienie krótkiego marginesu ciszy, ale tylko wtedy, gdy to zamierzone. To trochę jak z kadrowaniem zdjęcia – lepiej uciąć za dużo niż za mało, bo zawsze można coś dodać, a usuniętego ataku już nie odzyskasz. Z mojego doświadczenia, cięcie tuż przed początkiem dźwięku sprawia, że projekt od razu brzmi profesjonalniej, nie trzeba potem walczyć z dziwnymi artefaktami czy niekontrolowanymi wejściami dźwięku. I, co ważne, to rozwiązanie pasuje do praktycznie każdego gatunku muzycznego czy projektu audio.
Wiele osób zaczynających przygodę z montażem dźwięku ma tendencję do ucinania ścieżek na szumie, pośrodku dźwięku albo na wybrzmiewaniu, ale niestety żadne z tych miejsc nie jest optymalne z profesjonalnego punktu widzenia. Jeśli wycina się ścieżkę na szumie, to zostaje niepotrzebna cisza lub szum tła, który potem nakłada się przy miksie z innymi ścieżkami – efekt jest taki, że miks brzmi nieczysto, bywa zamazany i trudniej osiągnąć selektywność brzmienia. Taki zabieg często prowadzi do problemów przy końcowym masteringu, bo szumy sumują się na wielu ścieżkach i psują ogólną jakość nagrania. Z kolei cięcie pośrodku dźwięku jest bardzo ryzykowne – oprócz oczywistej utraty naturalności nagrania, pojawia się ryzyko tzw. kliknięć, trzasków i nienaturalnych przerw, których potem trudno się pozbyć. To typowy błąd początkujących, często wynika ze złego zrozumienia jak działa fala dźwiękowa i gdzie jest jej początek oraz koniec. Montując materiał w ten sposób można bardzo łatwo uszkodzić atak dźwięku lub wprowadzić sztuczne cięcia, które zaburzają odbiór całego utworu lub sekwencji dźwiękowej. Ucinanie na wybrzmiewaniu, choć z pozoru wydaje się sensowne, bo dźwięk już zanika, też nie jest najlepszym wyjściem. Zostaje wtedy dużo niepotrzebnego „ogona” – szczególnie przy instrumentach o długim sustainie lub przy nagraniach wokalnych, gdzie końcówka bywa bardzo cicha i słychać tam np. oddechy albo szum powietrza. W praktyce, takie końcówki lepiej obrobić fade-outem albo odpowiednio wyciszyć, niż ucinać na chybił-trafił. Najczęściej powodem takiego podejścia jest pośpiech albo brak doświadczenia z edytorem audio – ktoś słyszy, że coś już prawie nie gra i tnie, nie zwracając uwagi na techniczne konsekwencje. Dlatego w branżowych standardach, np. przy nagraniach do filmu czy podcastów, mocno się podkreśla, że ścieżkę powinno się ucinać precyzyjnie przed początkiem faktycznego dźwięku, żeby później zachować pełną kontrolę nad wejściem sygnału i łatwiej komponować całość w większym projekcie.