Prawidłowo – mineralizacja „na sucho” jest klasyczną metodą oznaczania zawartości popiołu w żywności, czyli tzw. substancji mineralnych. W praktyce polega to na tym, że próbkę produktu najpierw dokładnie suszy się, a następnie spala w wysokiej temperaturze (zwykle 500–600°C) w piecu muflowym, aż cała materia organiczna ulegnie zniszczeniu. To, co zostaje na dnie tygla po spaleniu, to właśnie popiół – mieszanina tlenków, węglanów i innych związków mineralnych. Moim zdaniem warto to sobie skojarzyć z prostym obrazem: wszystko, co „organiczne”, spala się i znika, a składniki mineralne zostają. W laboratoriach kontroli jakości przemysłu spożywczego zawartość popiołu jest jednym z podstawowych parametrów analizy fizykochemicznej. Pozwala ocenić ogólną ilość składników mineralnych, a po dalszej analizie popiołu można oznaczać konkretne pierwiastki, np. wapń, magnez, sód, potas czy żelazo. Jest to też ważne przy ocenie zafałszowań, np. nadmierna zawartość popiołu w mące czy przyprawach może sugerować obecność domieszek niepożądanych. W normach jakości (np. PN, ISO, Codex Alimentarius) bardzo często spotyka się zapis „zawartość popiołu oznaczana metodą mineralizacji na sucho w piecu muflowym”. W technologii żywności i żywienia ta metoda jest standardem i, z mojego doświadczenia, każdy technik żywności powinien ją dobrze kojarzyć, bo pojawia się ciągle: przy zbożach, mleku w proszku, mięsie, produktach cukierniczych i wielu innych wyrobach.
Mineralizacja „na sucho” jest ściśle związana z oznaczaniem popiołu, więc łączenie jej z wodą, białkiem czy tłuszczem wynika najczęściej z mylenia różnych etapów analizy. Przy oznaczaniu zawartości wody stosuje się przede wszystkim suszenie w suszarce w temperaturze około 100–105°C, ewentualnie metody destylacyjne lub halogenowe. Tam próbka nie jest doprowadzana do całkowitego spalenia, tylko usuwa się wyłącznie wodę. Jeżeli produkt zostałby zmineralizowany „na sucho”, nie dałoby się już oznaczyć wody, bo ona dawno by odparowała, a sama struktura próbki zostałaby całkowicie zniszczona. W przypadku białek standardem jest metoda Kjeldahla lub Dumas, gdzie oznacza się azot całkowity, a następnie przelicza na białko przy użyciu odpowiedniego współczynnika. Mineralizacja sucha tego nie zapewnia, bo jej celem jest spalenie materii organicznej, a nie dokładne uchwycenie zawartości azotu. Białko w wysokiej temperaturze ulega rozkładowi i ulotnieniu produktów spalania, więc nie mamy już czego mierzyć. Podobnie jest z tłuszczem: do oznaczania tłuszczu używa się najczęściej ekstrakcji rozpuszczalnikiem organicznym (np. metodą Soxhleta, ekstrakcją ciągłą czy metodami szybkimi z użyciem rozpuszczalników pod ciśnieniem). Gdyby próbkę najpierw zmineralizować „na sucho”, tłuszcz również by się spalił, więc nie nadawałaby się już do analizy lipidów. Typowy błąd myślowy polega tutaj na tym, że każdą obróbkę cieplną traktuje się jako jedną i tę samą „suszarnię”, a w rzeczywistości mamy różne zakresy temperatur, różne cele i zupełnie inne procedury. Mineralizacja sucha to etap końcowy dla materii organicznej, wykonywany po to, żeby zostały tylko składniki mineralne, czyli popiół. Woda, białko i tłuszcz wymagają łagodniejszych, specjalnie dobranych metod, które nie niszczą tego, co chcemy oznaczyć. W dobrych praktykach laboratoryjnych bardzo mocno rozróżnia się te techniki, bo od właściwego doboru metody zależy wiarygodność wyników i zgodność z normami jakości.